Wyrażenie takie jak wciągająca gra zdaje się nie pasować do filmu, którego głównym bohaterem jest starszy człowiek zmagający się ze straszną chorobą. Ale coś, co w głównej mierze jest zasługą
Wyrażenie takie jak wciągająca gra zdaje się nie pasować do filmu, którego głównym bohaterem jest starszy człowiek zmagający się ze straszną chorobą. Ale coś, co w głównej mierze jest zasługą wybornego scenariusza i znakomitej gry aktorskiej (obydwa nagrodzone Oscarem) sprawia, że widz wciągnięty zostaje w pewną intrygę, a film ogląda się ze skupieniem i zapartym tchem oczekując finalnego jej rozwiązania.
"Ojciec" czerpie trochę z dwóch innych dzieł. Czasem można odnieść wrażenie, że jest nawet ich swoistą częścią wspólną, brakującym elementem, który rozwinął kilka wątków i przeniósł je na nowy poziom. Mowa o "Miłości" Michaela Haneke oraz o dziele, które przyniosło Julianne Moore Oscara, a którego polski tytuł brzmi "Motyl. Still Alice".
Z pierwszym film Floriana Zellera kojarzy się przede wszystkim ze względu na tematykę – mierzenie się z nieuniknionym, postępującą chorobą, starzeniem się i miłością wystawioną przez to na najwyższą próbę. "Ojciec" opiera się na relacji rodzica i dziecka, a "Miłość" przedstawia uczucie małżeństwa, ciężko jednak nie odnieść wrażenia, że klimat obydwóch filmów w pewien sposób się przenika. Oprócz wspomnianych wcześniej elementów dzieła łączy też scenografia – ograniczona właściwie do domu starszych osób. W obydwóch przypadkach są to dostojne, piękne kamienice, relikt dawnych lat, dorobek życia, a jednocześnie złota klatka, z której z powodu bólu i cierpienia ciężko się wydostać. I tylko tu i ówdzie jakiś przedmiot – obraz, pianino – sprawia, że bohaterowie chociaż na chwilę mogą przenieść się w czasie kiedy życie pełne pasji było sielanką, a nie udręką.
Odniesienie do drugiego z filmów jest nawet bardziej oczywiste – mimo że bohaterka Julianne Moore Alice Howland o chorobie dowiaduje się, będąc w sile wieku, a nie jak Anthony w jesieni swojego życia – obydwie historie oscylują wokół relacji chorego z rodziną i zawirowaniach, jakie wprowadza w nią postępujące zniedołężnienie. Alice staje też w obliczu utraty świetnie prosperującej kariery, ale oprócz tego poczucie bezradności, w jakie wprowadza widza widziana oczami głównych bohaterów historia, jest wręcz namacalne.
Duet Hopkins-Colman od początku zapowiadał najwyższy aktorski poziom, ale i tak ich performance przeszedł najśmielsze oczekiwania. Ukazanie relacji w sposób tak osobisty już od pierwszych scen sprawia, że wierzymy w głęboką więź ojca i córki, których nikt wcześniej nie przygotował na to, jak reagować w obliczu choroby. Jesteśmy gośćmi w ich domu, obserwatorami, świadkami intymnych rozmów, a praca kamery i niespieszność w opowiadaniu historii robią wszystko, żeby nie przyszło nam do głowy, że jest inaczej. Cel został osiągnięty – ma się wrażenie, że w rzeczywistości nie istnieje nic, co pozwoliłoby nam nabrać choć trochę dystansu do tak szczerych i prawdziwych bohaterów.
Jednak "Ojciec" to film jeszcze bardziej intrygujący i to w warstwie samej opowieści. Emocjonalne zaangażowanie i próba rozróżnienia tego, co prawdziwe od tego, co rozgrywa się w głowie Anthony’ego – jeszcze silniejsze. Scenariusz prowadzony jest tak, że łatwo zwątpić kto jest kim i jaką rolę odegra w dalszej części historii. Bardzo szybko można zacząć kwestionować, czego właściwie jesteśmy świadkami w poszczególnych scenach i czy nasz osąd nie jest przypadkiem zaburzony postrzeganiem chorego na Alzheimera, starego człowieka. Tragizm sytuacji staje się tym większy, im więcej udaje się w końcu z tej szarady rozwikłać. Bo czy może być coś straszniejszego niż obserwowanie gasnącego staruszka, który bardziej od śmierci zdaje bać się życia, którego nie pamięta i nie kontroluje?